Ustroń, Hotel Magnolia, 10.08 - 17.08.2008
Teksty z gazetki
Razówka przygotowana przez uczestników Spotkania z pasją,
projektu Fundacji Arka
Dziennikarze Humoris Causa
Kto ma tyle dobrej woli,
Niespełnionych wiele marzeń,
Więc przybywa do Magnolii,
Żeby zostać dziennikarzem.
A możliwość się wyłania,
Której nie mógł mieć przed laty,
Bo pan Andrzej z panią Hanią
Zapraszają na warsztaty.
Zbiera się niewielkie grono,
Przewidując pracę lekką.
Pani Basia wie już ponoć
Jak napisać ? jest poetką.
Po dyskusji i śniadaniu,
Kiedy pomysł masz gotowy,
Rozpoczyna się zmywanie
Dziennikarskiej biednej głowy.
Wypełniłeś swe zadanie,
Pycha z dumą się panoszą,
A z oceny pani Hani:
?To nadaje się do kosza?.
Przepisujesz, wciąż się pocisz,
Nerwy trzymasz na postronku,
Poniżenie w sercu znosisz
I zaczynasz od początku.
Pani Hania się uśmiecha,
Bo już zajęć jest końcówka,
Z ciężkiej pracy się wyłania
Nasza wspólna ?Programówka?.
Radość bije z każdej twarzy,
Duma piersi już rozpiera.
Chcesz być jednym z dziennikarzy?
Zastanowisz się dopiero.
Regina Adamowicz
Kobiety z gwiazdozbioru Ewa
Ewa Pacek,
koordynator biura projektów w Fundacji Arka
* Jak trafiła pani do Arki?
? Najpierw przez dwa lata byłam wolontariuszką, a od 2006 pracuję na etacie. Kiedy Barbara Olszewska wymyśliła program aktywizacji osób niepełnosprawnych ?Poznaj siebie, wykorzystaj swoje możliwości?, zaproponowała, bym jej pomogła. Organizuję więc pobyt uczestników na warsztatach w Ustroniu. Kiedy Fundacja ogłasza konkursy literackie, zajmuję się stroną techniczną przedsięwzięcia; kontaktuję telefonicznie z uczestnikami, Kapitułą oceniającą teksty, a następnie powiadamiam laureatów.
* Co w pracy sprawia pani największą satysfakcję?
? Największą nagrodą jest dla mnie świadomość, że mogłam komuś pomóc, sprawić, że stał się bardziej otwarty na otoczenie, aktywny, twórczy. Cieszę się, kiedy obserwuję, osoby niepełnosprawne, które dzięki warsztatom zmieniają swoje widzenie świata i chętnie współpracują. Ale to nie jest tak, że tylko ja daję im swoją wiedzę i doświadczenie. To samo dostaję w zamian. I wtedy czuję się spełniona.
* Pani marzenia związane z Arką?
? To zorganizowanie spotkania integracyjnego, w którym uczestniczyłyby osoby zdrowe i niepełnosprawne. Na pewno mogłyby nauczyć się wiele od siebie.
* Dziękuję
Barbara Marzec
Ewa Rutka?
? jest sympatyczną młodą dziewczyną, poruszającą się na wózku. Opowiada mi swoją historię?
- Od urodzenia cierpię na ciężkie porażenie mózgowe. Do czwartego roku życia nie mówiłam. Rozwijałam się powoli, a lekarze nie dawali mi szans na przyszłość. Ludzie też nie szczędzili goryczy. Kiedyś starsza pani powiedziała mojej mamie, że lepiej by zrobiła, zamykając mnie w piwnicy, bo takim dzieckiem nie ma co się afiszować. Podobnie zachował się inspektor, gdy starałyśmy się o indywidualny tok nauki. ?Szkoda pieniędzy na naukę Ewy? ? powiedział. Tylko dzięki uporowi mamy i determinacji rodziny udało mi się skończyć szkoły i bardzo dobrze zdać maturę. Niestety, ze względu na pogorszenie choroby musiałam przerwać studia socjologiczne, ale czuję się pełnowartościowym człowiekiem. Wsparciem dla mnie jest też wiara w Boga, do którego sama układam modlitwy. Kontakt ze światem ułatwia mi Internet, ale potrafię też pójść na dyskotekę. Bardzo lubię fotografować. Teraz ? po wszystkich przeciwnościach ? wiem, że świat jest piękny i kolorowy, że jest ktoś, kto potrafi patrzeć na mnie, jak na prawdziwą kobietę. Nie pamiętam ludziom ich złośliwości, ale, jak coś złego o mnie mówią, to ja to po prostu olewam.
Wysłuchała Regina Adamowicz
Ewa Nowak
Dosłownie z marszu została mi rzucona w ramiona. Ewunia ? wyjątkowo urokliwa dziewczyna. Może mnie zaćmiło, ale tak na oko dałbym jej tyle lat, co kot napłakał, choć wiosen ma jak nic, razy dwa. Już po chwili dostrzegłem w jej zregenerowanym sercu cykający mechanizm zwany rozrusznikiem. O innych doznaniach, miłych dla oka, nie wspomnę. Ma dziewczyna wszystko i w proporcjach przypisanych prawdziwym damom. Cykanie pięciobiegowej ruchawki serca od pięciu już lat sprawia, że każdego dnia Ewunia jest w transie i na niebywałych obrotach. Jej pasją, angażującą zmysły i czyny, stało się niesienie pomocy innym, szczególnie sprawnym inaczej. Jej dotychczasowa wyboista droga wyprostowała się, wstała z przyklęku i przemieniła w radosną autostradę ku słońcu.
Rozpoznacie ją bez trudu po wigorze, chodzie, uśmiechu i promieniowaniu dobrocią. Wytężcie wzrok, rozejrzyjcie się, nadstawcie ucha, dotknijcie człowieka, nie kwękajcie. Poszukajcie Ewy także w sobie. Śpieszcie się ? czas ucieka.
Z poważaniem ? dziurawy Stanisław
Zwykła niezwykła
Jestem Marzena. Mam 25 lat. Choruję na zanik mięśni. Mieszkam we wsi Irządze na Dolnym Śląsku. Nie pracuję. Bo niby po co? Przecież, jak mam zanik mięśni, to wiadomo. Więc siedzę. W karcie ze szpitala napisali mi: ?Rokowanie co do dalszego życia ?niepomyślne?.
Jestem Marzena. Mam 65 lat. 40 lat temu wsiadłam w autobus. Pojechałam do Warszawy na studia. Wszyscy mówili, że to zwariowany pomysł, że zginę w takim mieście. A ja uparłam się. Chciałam zmienić życie i spełnić marzenia. Na dworcu w stolicy wpadłam w panikę. O mało nie wróciłam. Ale musiałabym czekać na autobus do wieczora, a i mieszkanie opłaciłam z góry. Zostałam więc. Nie było łatwo. W weekendy chodziłam na studia, a w tygodniu do pracy. Najpierw jednej, później następnej. Wreszcie otworzyłam sklep internetowy z kosmetykami. Stawałam się niezależna. Zrobiłam kurs prawa jazdy. Kupiłam samochód. Zaczęłam żyć, jak normalny człowiek. Na sylwestra w 2010 poznałam chłopca. Po dwóch latach został moim mężem. Później przyszło na świat dziecko i wybudowaliśmy dom pod Warszawą. Mieszkam tu do dziś. Pracuję w poradni psychologicznej i działam w fundacji. W wolnych chwilach piszę książkę i podróżuję.
Jestem Marzena. Ot, zwykła dziewczyna z maleńkiej wsi.
Naprawdę zwykła?
Marzena Janus
Refleksyjny felieton
Minęły dwa lata od mojej pierwszej wizyty w Ustroniu. To niewiele dla samego miasta, ale dość dużo dla mnie, by energia, którą stąd wywiozłem, gdzieś się rozpłynęła. A może sam ją roztrwoniłem? Nie szukam alibi w chorobie, choć jej rozwój jest faktem. Nie leży to w mojej naturze. Próbuję raczej przypomnieć sobie, z czym związany był jej ówczesny przypływ i kolory świata, jakie dostrzegłem.
Odwiedzam Ustroń w związku z kolejnym konkursem Fundacji Arka. Wziąłem w nim udział, lecz nie rozstrzygnięcie jest dla mnie najważniejsze. Przyjechałem w poszukiwaniu tych zagubionych kolorów, odcieni i blasków.
Od kiedy pamiętam, drażniło mnie określenie ?osoby niepełnosprawne?. To coś takiego, jak niedosłodzona herbata, czyli coś na nie.
Bardziej przemawia do mojej wyobraźni nikomu nic nieujmujące francuskie określenie handicape, a po polsku handikapowcy, czyli tacy, którzy potrzebują pewnych forów, ulg. Są im potrzebne w świecie ludzi pełnosprawnych, czyli niehandikapowców.
Tak więc jestem w Ustroniu. Popołudniowy przyjazd uczestników spotkania stawia mnie na nogi. Nie widzę żadnych wózków, kul, lasek. Wszystkie determinujące tych ludzi atrybuty giną w feerii blasków ich uśmiechów, podnieconych głosów.
Już wiem, gdzie te zagubione barwy. To ludzkie twarze. Czuję energię na powrót do świata niehandikapowców.
Andrzej Borej
Impresja związana z uczestnictwem w zjeździe integracyjnym, będącym zwieńczeniem konkursu zorganizowanego przez Fundację Arka w Bydgoszczy pt. Spotkanie z mistrzem, w dniach od 10 do 17 sierpnia 2008.
?Magnolia? poezją zakwitła
w subtelnych odcieniach słowa
przyjdź? zobacz? posłuchaj
odrodzisz się? od nowa
na świat spojrzysz?
radością głębszą jak co dzień
uśmiechnie się krzak róży
i zwykły szary przechodzień
a ty cała w skowronkach
skrzydlatym poezji wzlotem
odkryjesz muzykę strumyka
i tajemnice gór?
a potem?
przysiądziesz zadumą nad życiem
i co masz w duszy na dnie
ubierzesz w słowa marzeń
wyślesz na adres Fundacji
a gdy ci szczęście dopisze
w czołówce znajdziesz się? może?
w ?Magnolii? pękiem zakwitniesz
w życiu zmianą wydarzeń
Ludmiła Raźniak ? Koszalin
Mąż doskonały
Kiedy miał 11 lat, jego rodzice usłyszeli: ?Syn choruje na dystrofię mięśniową. Rokowania nie są pomyślne. Prawdopodobnie nie dożyje 16. roku?.
Nikt mu tego nie powiedział, a on korzystał z taryfy ulgowej. Lekcje odrabiał na odczepnego, lektur nie czytał, bazgrolił jak kura pazurem. Za to jako jedyny we wsi miał czterokołową brykę. Choć był to tylko wózek inwalidzki, kolegów mu nie brakowało. Urządzali wyścigi, które często kończyły się kolizjami.
Kres błogiemu rozpasaniu położyło spotkanie z panem Jerzym, zaprzyjaźnionym pszczelarzem. To on wetknął w dłoń 12-letniego Wojtka dłuto i klocek lipowy. Przed chłopakiem ? na wzór ? położył malutką figę, niczym zwiniętą w piąstkę dłoń dziecka. Pierwsze wióry, spadające na podłogę kuchni, barwiła krew małego ucznia, a dzieło, które powstało, było niczym pięść cyklopa. Wielkie i niekształtne paluchy zaciskały się jak do ciosu. Ale pochwała, którą usłyszał od swojego mistrza, stała się prawdziwym bodźcem.
Chłopak dojrzewał, a z nim jego talent. Na szczęście, nie sprawdzały się obawy lekarzy. Lipowe klocki, dłuta, zapach terpentyny stały się nieodłącznymi towarzyszami życia. Gdy ręce nie dawały rady, pomagał sobie brodą. Chyba nawet on sam nie zauważył, kiedy rzeźbienie stało się jego pasją. Lata mozolnego dłubania zaowocowały nagrodami i indywidualnymi wystawami.
Gdy poznałam Wojtka, miał za sobą ciernistą drogę samoakceptacji. Stanęłam na niej, a jego dłoń pomogła mi pokonać moje bariery. Dla mnie nauczył się alfabetu Brajla. Wspólne macanie układu punktowego przerodziło się w delikatne gładzenie. Sama nie dostrzegłam, kiedy moje serce zwariowało na jego punkcie. Długo zastanawiałam się, czy mam tyle odwagi, by przed światem przyznać się do tej miłości. Bałam się ludzkiej opinii, że oszalałam. Że ja, niewidząca dziewczyna, chcę spędzić resztę życia z nieuleczalnie chorym, w dodatku garbatym, facetem na wózku.
Ale Wojtek jest dla mnie niczym spokojna przystań. Motywuje do działania i sprowadza do pionu. Jak zaczynam rozczulać się nad sobą, słyszę:
? Pewnie, porycz, poużalaj się. Przecież nikt nie ma gorzej od ciebie. Wtedy budzi się we mnie lew i przestaję się mazać. Wojtek, choć dla innych zewnętrznie niepiękny, dla mnie jest mistrzem ? mężem doskonałym.
Alicja Nyziak
Mamuśka
Zmarł mój kolega Kryspin. Chorował na dystrofię mięśniową Beckiera. Najłagodniejszą z wszystkich odmian. Ostatnio dużo się o niej mówi i pisze. Jest przenoszona na męskich potomków.
Także Kryspin miał wnuka, który odziedziczył tę chorobę. Kiedyś oglądałam jego zdjęcia. Najpierw pulchnego niemowlaka, a później takiego trzylatka. Następnie ? chłopca z głową wtuloną w cienkie ramiona. Robił wrażenie ciężko wystraszonego. Na komunijnym wyglądał na jeszcze bardziej zagubionego. Jego szczupłość podkreślała alba.
Na twarzach uczestników przyjęcia odbijało się napięcie. Żadnego uśmiechu.
Chłopiec rósł, ale bez szansy na samodzielność, bo mama otoczyła go kokonem.
Nie rozumiałam tego. Przecież specjaliści piszą, że jeśli rehabilitacja, dieta i stan psychiczny chorego są właściwe, to z dystrofią można dożyć starości, nie wiedząc nawet o nim. Charakterystyczny jest tylko powolny chód i dość sztywne ruchy.
Kryspin sobie z tym poradził. Znalazł swoje miejsce w świecie i oddał się pasji tworzenia. Do ostatnich dni pisał, wysyłał prace na konkursy i wygrywał. Jeśli on potrafił, uwierzyłam, że i Michasiowi się uda. Musiałam tylko dotrzeć do jego mamuśki. Wiedziałam, że nie będzie łatwo. Kiedyś podeszłam do niej:
? Chciałabym porozmawiać o chorobie syna ? zaczęłam. ? Chciałabym mu pomóc.
? To moja sprawa, proszę się nie wtrącać. Nie potrzebuję niczyjej łaski ? odpowiedziała ostro.
? Ale?
? Do widzenia ? nie dała mi dokończyć.
Po dwóch latach spotkałyśmy się w poradni neurologicznej.
? Lekarz, u którego leczymy swoje dzieci, to wspaniały fachowiec i człowiek ? znów zagadnęłam, lecz nie doczekałam się odpowiedzi. Za to usłyszałam:
? Co pani patrzy tak współczująco?
? Ale ja mówię o lekarzu, nie o chorobach ? zaczęłam się tłumaczyć. Niestety. Znów nic nie wyszło z próby nawiązania kontaktu. Później dowiedziałam się, że mamuśka nie chce niczyjej pomocy. Jest niedostępna i nikomu nie ufa. Więcej nie odważyłam się do niej podchodzić i wprost zapytać, co z przyszłością Michasia.
To już rok, jak odszedł Kryspin. Przed śmiercią dostał pierwszą nagrodę w konkursie Uśmiech dobry na wszystko. Nie zdążył jej odebrać. Miał też wziąć udział w kolejnej edycji Spotkanie z mistrzem. Nie zdążył.
Wtedy sama chwyciłam za pióro i napisałam o moim mistrzu. O Kryspinie.
Dziś jestem na turnusie w Ustroniu. Odebrałam za Kryspina nagrodę. Są tu ze mną chorzy na dystrofię mięśniową. Chcę ich poznać. Porozmawiać. Dopytać, jak sobie radzą w życiu. Cały czas myślę, jak pomóc Michasiowi. Właściwie po to tu jestem. Wierzę, że w końcu się uda. Że znajdę jakiś sposób, by dotrzeć do jego mamuśki.
Karolina Bis
Mistrzowie żyją wśród nas
Przyjaciółka, mąż i siostra zakonna ? to mistrzowie dla Marii Szmudy, Elżbiety Zdzitowieckiej i Danuty Kijewskiej z Gorzowa. Właśnie o nich pisały swoje prace na konkurs zorganizowany przez Fundację Arka ? Spotkanie z mistrzem.
Elżbieta Zdzitowiecka dowiedziała się o konkursie z ?Ziemi Gorzowskiej?. ? Mój mąż rok wcześniej napisał tekst satyryczny i wygrał. Niestety, w 2007 niespodziewanie umarł. Kiedy Arka ogłosiła kolejny konkurs, postanowiłam napisać o Witku. Bo był moim mistrzem ? mówi.
Danutę Kijewską Arka odszukała sama.
? Byłam wtedy zarejestrowana w urzędzie pracy jako bezrobotna bez prawa do zasiłku ? wspomina. ? W listopadzie 2006 zadzwoniła do mnie Ewa Pacek, ale pierwsze spotkanie w ramach programu Poznaj siebie, wykorzystaj swoje możliwości, odbyło się dopiero w czerwcu 2007. Później odpowiedziałam na konkurs o mistrzu. Od 1997 mam do czynienia z gorzowskimi Amazonkami. Bywam w Hospicjum św. Kamila. Tam poznałam siostrę Michaelę Rak, jej dobroć, serce i pomoc. Ona widzi człowieka nie wtedy, gdy on jest mądry i zdrowy, ale w najtrudniejszych dla niego chwilach, gdy choruje i odchodzi z tego świata.
Maria Szmuda jest niepełnosprawna od dziesięciu lat. Pierwszy raz przyjechała do Ustronia jako opiekunka. Wtedy dowiedziała się o planowanym konkursie. Ostatecznie zdecydowała się, że napisze o swojej przyjaciółce chorej na raka.
? Niezwykłe dla mnie było jej zachowanie i pomoc, jaką niosła innym w trudnej dla siebie sytuacji. Ona jednego dnia dowiedziała się, że ma raka, a drugiego poszła na operację. Tajemnicę zdradziła tylko mnie. Taka była jej wola ? opowiada. ? Znamy się od 38 lat, ale ona mnie ciągle zadziwia. Nie załamała się nawet, jak lekarze twierdzili, że rokowania nie są najlepsze. Miała nie przeżyć pięciu lat, a już przeżyła lekarza, który ją leczył.
Wszystkie gorzowianki są zadowolone z pobytu w Ustroniu. Od 10 do 17 sierpnia uczestniczyły w zajęciach kształcących ich pasje. Panie: Danuta i Maria szlifowały taniec ? walc, sambę i cha-chę; pani Elżbieta ? dziennikarstwo.
? Czasem jak siedzę w domu, narzekam, że żyć mi się nie chce. Ale jak w 2007 zobaczyłam tu tyle nieszczęścia, zmienił się mój stosunek do życia. Ja ? w porównaniu do tego ? to nic. Więc jak mam dół, przypominam sobie spotkanie z Arką, panią Basię, która dba o nas jak kwoka, no i od razu jest mi lepiej. Inaczej się żyje ? mówi Maria Szmuda.
To są spotkania potrzebne do życia. Chciałybyśmy być tu jeszcze kiedyś ? dodają gorzowianki.
Tekst i foto Hak
Nasz złoty człowiek
Goście hotelu Magnolia w Ustroniu nie wyobrażają sobie pobytu tutaj bez obecności pana Marka. ? To złoty człowiek ? mówią zgodnie. ? Mnie łóżko przestawił, a teraz utnie sprężyny, żebym nóg nie pokaleczyła ? podkreśla pani Regina. ? A mnie kupił bilet w Cieszynie ? dodaje Zenon Miszewski. ? Jak na wycieczce deszcz spadł, to zaraz poleciał po peleryny ? dorzuca ojciec pani Małgosi.
Pan Marek to dusza Magnolii. Każdego serdecznie wita i zawsze jest uśmiechnięty. ? On wyprzedza nasze myśli ? uzupełnia pani Marzena.
Panie Marku, bardzo panu za wszystko dziękujemy.
Humoreska
Pewnie, że nie lubię być chory. Ale skoro tak się zdarzyło? Po specjalistycznych badaniach zjawiłem się z wynikami u lekarza. Spojrzał na mnie i z nieco wymuszonym uśmiechem spytał:
? A czy mógłby pan przyjść do mnie z żoną?
?W czym problem?? ? pomyślałem. ?Chyba nie trafiłem do ginekologa?? Wizytówka na drzwiach upewniła mnie, że to jednak neurolog.
?A co mi tam, mogę z żoną. Przynajmniej usłyszy fachową diagnozę, a nie moje kulawe opowieści?.
Po dwóch dniach odwiedziliśmy mojego fachowca. Wizyta nie trwała długo. Do domu wracaliśmy w ciszy.
?No nic? ? znów pomyślałem.
?Z diagnozy niewiele zrozumiałem, więc żona w domu na pewno spokojnie wszystko mi wyjaśni?.
Przed drzwiami spotkaliśmy sąsiadkę.
? No i co jest z Andrzejem? ? spytała zatroskana.
? Ma stwardnienie ? odpowiedziała lakonicznie żona.
Sąsiadka uśmiechnęła się i niemal rozmarzona skomentowała:
? No, to chyba nieźle?
? No tak ? mówi żona.
? Ale rozsiane.
Andrzej Borej
Miodek ? moja miłość, mój mistrz
Moja mama kocha język polski. Mam to po niej. Odkąd pamiętam, uczyła mnie poprawnego akcentu i bardzo dbała, bym mówiła czystą polszczyzną. Z tej dbałości zrodziła się we mnie miłość do profesora Jana Miodka.
Kiedy Fundacja Arka ogłosiła konkurs na tekst Spotkanie z Mistrzem, napisałam właśnie o nim. O Janie Miodku. 11 sierpnia przyjechałam do Ustronia na ogłoszenie wyników. Moja praca została wydana w zbiorze Spotkanie z Pasją. Poza tym wyróżnieniem spotkała mnie wyjątkowa niespodzianka. Prof. Miodek zadedykował specjalnie dla mnie jeden z egzemplarzy swojej książki ?Słowo jest w człowieku?.
Nigdy nawet nie śniłam, że mój mistrz kiedyś o mnie usłyszy czy specjalnie dla mnie skreśli kilka słów? Nie, to było niemożliwe. A jednak. Spełniło się moje wielkie pragnienie. Teraz nie pozostaje mi nic innego, jak marzyć o spotkaniu z nim. Obiecałam sobie, że to marzenie zrealizuję sama. No, może przy pomocy najbliższych i? córki sąsiadów. Bo ona skończyła polonistykę u mojego mistrza i czasami wraca z Wrocławia do Prudnika.
Na pewno nawiążę z nią kontakt, by osobiście podziękować profesorowi za życzliwość w stosunku do mnie. Chcę mu też podziękować za to, że broni naszego języka przed zachwaszczaniem i nadużywaniem wulgaryzmów. No i powiedzieć, że uwielbiam słuchać jego audycji w regionalnej telewizji.
Małgorzata Morawska